Czego nauczyły mnie podróże?

Jak wiecie, albo i nie wiecie, ostatnimi czasy sporo nocuję w różnych miejscach. Raz śpię w opuszczonej odlewni metali na przedmieściach Daugavpils, następnym razem w lesie pod Warszawą, a jeszcze innym na wzgórzu ze wspaniałym widokiem: z jednej strony rosyjska drewnia nieoznaczona na mapach i bez żadnej (nawet szutrowej) drogi, z drugiej szosa federalna na Moskwę o asfalcie wylanym na szerokość 30 metrów.

Malta

Maltę też widziałem!


Przemieszczając się dużo poznaje się wielu ludzi – i to właśnie o ludziach będzie ten wpis.
W ciągu sześciu dni zrobiłem 2400 km, z czego 1800 autostopem, a 600 pociągiem. Lubię jeździć pociągami. Cudzymi autami na cudzy koszt też. Dlaczego? W pociągach jest wygodnie, a w tłumie pasażerów jest się dosyć anonimowym, dzięki czemu można spać spokojnie. Za to w samochodzie wchodzi się w interakcję z kierowcą, a jak to przeczytałem kiedyś na blogu autostopowicza (za Chiny nie pamiętam nazwy, jednak słowa zostały mi w pamięci): „Zazwyczaj jedyną zapłatą za podwózkę, której chce kierowca, jest rozmowa.” Właśnie dzięki temu w czasie tego wyjazdu całkiem sporo stereotypów o naszych północno – wschodnich sąsiadach popełniło w mojej głowie spektakularne seppuku. Zresztą zobaczcie sami.

„Wszyscy Litwini nie lubią Polaków” – to była moja druga myśl, gdy pewnego słonecznego dnia wyszedłem z namiotu. Nigdy wcześniej nie poznałem żadnego, ale ciągłe informacje w mediach i pogadanki z rodziną w stylu: „jak będziesz na Litwie, to nie przyznawaj się, że jesteś Polakiem”, zrobiły swoje. No nic. Po drodze do mojego wymarzonego celu – Moskwy – musiałem wejść w paszczę lwa. Na dodatek, gdy wychodziliśmy z Suwałk, miejscowa patologia postanowiła wyrazić swoje niezadowolenie naszą obecnością na ich terytorium i jak na ironię wzięli nas za…  Litwinów! „Wyp## stąd litewskie k##, bo wam napi##” zawołał jeden, chyba przywódca stada, na oko trzydziestoletni jaskiniowiec. Obowiązkowy tatuaż – tribal – znajdował się na miejscu, wystając spod krótkich spodenek adidasa. Obok wodza stał jeszcze jeden członek klanu. Sytuacja wyglądała groźnie, jednak mój towarzysz odpowiedział szybko, z wyraźną stylizacją na narzecze tych osobników: „Jacy, k##, Litwini? Jesteśmy, k##, Polacy!”. Współcześni jaskiniowcy zrozumieli, że przynależymy do tego samego plemienia i nie warto marnować na nas potencjału bojowego klucza do kół, który to dzierżył przywódca bandy. Po chwili złapaliśmy podwózkę. Na Litwę!

Kaunas i Utena

Gdzieś na Litwie

Nasz pierwszy postój miał miejsce w polu obok litewskiej stacji paliw w okolicach Kaunas. Zaraz miałem spotkać pierwszego Litwina. Może też poznać odpowiedź na odwieczne pytanie „skąd wracają Litwini?”. Po jakimś czasie obok nas zatrzymało się auto. Kierowca, po tym jak dowiedział się, że jesteśmy z Polski, nie odjechał, a nawet otworzył nam bagażnik, by podróż minęła w bardziej komfortowych warunkach – bez plecaków na kolanach. Te stoparenaście kilometrów minęło nam na rozmowie. Litwin, niewiele starszy od nas, opowiadał nam o swojej pracy – polowaniu na naprawdę stare znaczki i podróżach po świecie z nim związanymi. Zboczył z drogi, by pokazać nam największy działający monastyr na Litwie, a pod koniec podróży jeszcze nadłożył kawałek trasy, by wysadzić nas w lepszym miejscu. Każdy następny Litwin okazywał się równie pomocny, rozmowny i miły. Nawet nasz ostatni kierowca, który nie znał żadnego obcego języka i porozumiewaliśmy się z dużym trudem, dzwonił jeszcze do kolegi – zawodowego kierowcy, czy ten przypadkiem nie jest w trasie i czy nie mógłby nas zabrać dalej.
W ten sposób umarł w mojej głowie stereotyp nielubiących nas Litwinów. Chociaż i oni sami ostrzegali mnie, że są ludzie w ich kraju, którzy nie lubią Polaków.

Wjeżdżając na Łotwę z tyłu rozklekotanego busa należącego do pierwszych spotykanych Rosjan (swoją drogą – zabrali nas z wioseczki o nazwie Baibiai, kojarzącej mi się bardziej z miejscowością z południowej części Wietnamu, o którą toczyły się ciężkie walki w latach 70. niż z taką leżącą w centralnej Europie), widziałem wyraźną zmianę krajobrazu. Niby strefa Schengen, granice nie istnieją, a jednak czuć było fakt, że dotarliśmy do kraju biedniejszego niż Polska czy choćby Litwa. No tak. Wszystko zgadzało się z moimi wyobrażeniami. Brakowało tylko niedźwiedzi przy drodze. „Pewnie są też zacofani i nikt tu nie zna obcego języka. No może poza rosyjskim”. Nawet nie próbujcie sobie imaginować, że wiecie jak wielkie było moje zdziwienie, gdy łotewski kierowca zaczął rozmawiać z nami nie po rosyjsku, nie po łotewsku, ani nawet po angielsku, a po… polsku! Zapytany, w jakich okolicznościach nauczył się naszego języka, odparł, że jest księdzem i spowiada polskich grzeszników. Na dodatek następnym autem ruszyliśmy po chwili rozmowy po angielsku z pasażerką – prawdopodobnie studentką (nie zdążyłem zapytać), wracającą z matką z festiwalu religijnego w Aglonie, gdzie zmierzał nasz ksiądz. Do samej granicy zajechaliśmy z dyrektorem terminalu granicznego. Zabrał nas swoją terenówką i łamanym angielsko – rosyjskim opowiadał nam o Moskwie. Pożartował trochę o wygórowanych cenach prostytutek i zdradził nam, że niedźwiedzi na Łotwie nie widziano od stu lat.
Łotysze to niesamowicie mili ludzie. Gdy już złapaliśmy pierwszego stopa, co w deszczu wcale nie było takie proste (bo kto posadzi mokrego przybłędę na swojej ślicznej tapicerce?), przejazd przez cały kraj zajął nam trzy godziny z zakupami, w czasie których wydarzyła się ciekawa sytuacja. Podchodzi do nas starszy Łotysz, na oko sześćdziesiąt lat, i pyta po rosyjsku „Skąd wy?”. No to odpowiadamy, że „My z Polszy autostopem w Moskwu!”. Wtedy okazało się, że nasz rozmówca służył w Legnicy, w Armii Czerwonej. Szybko streścił nam swój pobyt tam, a na końcu zaśpiewał nawet kawałek „Mazurka Dąbrowskiego”, dodając po tym, że w Polszy się nasłuchał. Według niego to piękny kraj i brakuje mu trochę tych czasów. Coś miłego usłyszeć takie rzeczy o swoim kraju.

Rosyjskie służby to prawdziwi profesjonaliści

Rosyjskie służby to prawdziwi profesjonaliści

Gdy zbliżaliśmy się do rosyjskiego przejścia granicznego, miałem naszykowane już dolary na łapówki, wymyśloną historyjkę, po co mi nóż. Gaz na niedźwiedzie był schowany głęboko w plecaku, by pogranicznik go nie znalazł i nie mógł się przyczepić.
Podchodząc do kontroli dróżką wyznaczoną po asfalcie białymi liniami podśmiechiwaliśmy się, że za przekroczenie ich kara snajper ukryty w mrocznym budynku-bramie z przyciemnianymi szybami, wyłaniającej się zza zabudowań straży granicznej i górującym nad punktem kontrolnym. W połowie drogi między Łotwą a Rosją stoją wielkie tablice całe zapisane cyrylicą. Jedna jest zatytułowana „czerwony korytarz”, a druga „zielony korytarz”. Te kolory momentalnie skojarzyły mi się z tytułami dwóch tekstów kultury: film opowiadał o samobójczej misji żołnierzy USA, którzy wpadli w 1942 r. na jakąś małą wysepkę, a książka o poczciwym człowieku, którego uznano za mordercę i skazano na śmierć mimo jego niewinności. Napawało optymizmem tak samo jak miny strażników – twarde niczym ciosane z kamienia. Ołowiany wzrok przesuwał się po ludziach na punkcie. Oliwkowozielone mundury nie pozwalały zauważyć się na tle lasu. Radosny uśmiech… czekaj, co?
Radosny uśmiech! To uśmiechała się do nas jedna ze strażniczek. Widząc nasze lekko zagubione miny, stwierdziła, że podejdzie i pomoże. „Russian or English?” zapytała. Dalej wszystko potoczyło się szybko. Wypełniliśmy formularz, przeszliśmy kontrolę i już mogliśmy jechać dalej. Strażnicy podeszli do swojego zadania w pełni profesjonalnie, w razie potrzeby potrafili przejść na angielski i, choć sprawiał im on problem, potrafiliśmy się porozumieć. Jeśli widzieli, że ktoś się stresuje, to rzucali żartem na rozładowanie napiętej atmosfery, a gdy zrezygnowani wracaliśmy do Unii dwa dni później, zanim podbili nasze paszporty, wytłumaczyli nam alternatywną drogę do niedoszłego celu podróży.

Wnioski z tej opowieści, jak na dorosłych ludzi przystało, wyciągnijcie sami.


Spodobał Ci się ten wpis? Udostępnij go na Facebooku!

Polub nas na Facebooku i obserwuj na instagramie, by nie przegapić kolejnych wpisów.

Zapisz

Zapisz

Informacje o czlowiekktorybylczolgiem

przyszły reporter (jak się uda), pasjonat historii i dusza towarzystwa. Uwielbia wszystko, co związane z militariami, godzinami może mówić o czołgach. Ma głowę pełną pomysłów, które stara się na bieżąco zrealizować. Uwielbia lasy, chciałby kiedyś sobie kupić jeden i nigdy z niego nie wychodzić. Gdyby nie było to niepoprawne społecznie obrósłby mchem i został drzewem. Zawsze nosi ze sobą apteczkę pierwszej pomocy i śpiewa pod prysznicem.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne, Relacje. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz