O tym, jak zostaliśmy wilkami morskimi i o długopisie druida, czyli trzy dni z życia obozowicza

Po trudach walki z wrogimi Polakami na niebezpiecznych ziemiach lgińskich czekał nas odpoczynek. Niedziela obozowa to dzień-marzenie każdego obozowicza – zero alarmów nocnych (chyba że akurat jeden wypadnie w nocy), wyjście do sklepu (jakieś pięć kilometrów dalej) i cały dzień nicnierobienia (no chyba, że akurat trzeba oczkować całe wiadro ziemniaków dla całego obozu).

DSC_9150

Tak właśnie zaczęła się moja niedziela obozowa – alarmem nocnym. Miałam naszykować się na trzydniowe wyjście w teren. Nie było tak źle, jak mogłoby być, ale postanowiłam następnym razem nie zapomnieć spakować menażki. W czymś trzeba przecież jeść. Wyszliśmy, odebrałam wiadomość nadaną Morsem i wróciliśmy.

Rano czekała mnie i mój zastęp kolejna wspaniała rzecz – oczkowanie wiadra ziemniaków. Reszta obozu poszła wtedy do sklepu, ale Świder obiecał nam kupić coś dobrego i wysłać pocztą harcerską. I kupił – czekoladę dla każdej ładnej druhenki. Dostałyśmy je co prawda dopiero następnego dnia, ale warto było czekać.

Gdy skończyłyśmy obierać ziemniaki, sklepowicze wrócili już do obozu. Teraz postanowiliśmy zrobić koło naszego obozu tor sprawnościowy, znany też pod nazwą harcerski OSF (ośrodek sprawności fizycznej), a także Harcerski Ośrodek Rekreacji Ruchowej Oraz Rehebilitacji (w skrócie HORROR). Łącznie powstało 6 stanowisk ćwiczebnych: równia pochyła, drabinka, drążek (do podciągania się), trzyczęściowy tor belek (które się przechodzi jak akrobaci po linie), kolejny drążek (tym razem trochę niżej, do różnych ćwiczeń związanych z przeskakiwaniem tegoż drążka) i kret (do czołgania się pod nim, oczywiście). Tor wyszedł, oczywiście, genialnie.

Po obiedzie skorzystaliśmy z tego, że nasz obóz znajduje się koło jeziora. Razem z drużyną harcerzy młodszych wybraliśmy się na żaglówki. Warto dodać, że większości z nas był to pierwszy raz na łódce. Pod dowództwem druhny Magdy wypłynęliśmy z portu i rozstawiliśmy żagle (ja rozstawiłam ten przedni, mniejszy, który nie pamiętam, jak się nazywa). Magda nie przestawała nas zadziwiać swoim słownictwem – co chwilę używała słów, których nie znaliśmy i których nawet nie staraliśmy się zapamiętać, bo było ich za dużo i były zbyt skomplikowane. Ale płynęliśmy! Jeśli kiedyś płynęliście na żaglach, to wiecie, jakie to uczucie – płynąć bez wioseł i bez silnika. Łódka kołysze się na wietrze, nie wydając przy tym żadnych innych dźwięków – ale się przesuwa! To prawie jak magia. 🙂

Skorzystałam z okazji wypadnięcia z łódki (oczywiście w kapoku) i płynięcia kawałek wpław. To też było fajne. W ogóle łódki zaczęły mi się podobać. Może nie tak bardzo, żeby robić to całe życie, ale miło było spędzić czas trochę inaczej, wyjątkowo nie w lesie. No i już legalnie możemy śpiewać szanty – jak prawdziwe wilki morskie.

W niedzielę wieczorem odbyła się jeszcze w naszym obozie Msza na świeżym powietrzu, ale był to koniec zajęć na ten dzień. Mogliśmy zacząć się przygotowywać do kolejnego intensywnego tygodnia.

Poniedziałek zaczęliśmy ćwiczeniem musztry. Po przypomnieniu sobie różnych zwrotów i składania się w kolumny dwójkowe i trójkowe, a także chodzenia ze sztandarem, uczyliśmy się też piosenek marszowych, które potem śpiewaliśmy, wracając z różnych zajęć czy też idąc rano do łazienki umyć zęby.

Po południu strzelaliśmy z wiatrówek. Oczywiście szło mi najlepiej. To chyba dlatego, że pozostałe wiatrówki były niecelne, ale ćśśśś. I tak nieźle mi szło. Jednak w konkursie na zestrzelenie szyszki wygrał Świder. Nie wiem, jak on to zrobił z niecelną wiatrówką, więc tym bardziej należą mu się brawa.

Po wiatrówkach przyszła kolej na ASG. Ćwiczyliśmy pracę w dwójkach i sprawdzaliśmy zasięg swoich giwer, żeby podczas różnych gier wiedzieć, z jakiej odległości możemy strzelać do wroga. Bardzo przydatne, bardzo polecam.

Wieczorem odbyły się gry i zabawy integracyjne, a później coś tylko dla starszych uczestników obozu – kuźnica. Jej tematem była rodzina i relacje z rodzicami. Prowadzący kuźnicę Grucha pytał nas o sposoby na dobre relacje z rodzicami, najlepsze sposoby wychowania i o to, jak widzimy siebie jako rodziców (w przyszłości, oczywiście). Ostatnie pytanie spodobało się chyba najbardziej – do tego stopnia, że łamiąc przepisy kuźnicy, niektórzy komentowali wypowiedzi innych tekstami typu „Naprawdę?”.

Wtorkowe przedpołudnie spędziłam we Wschowie. Pojechałam na zdjęcie szwów do szpitala, a potem razem z Magdą zrobiłyśmy nieduże zakupy. To wtedy kupiłam sobie mój wspaniały druidzki długopis, który możecie zobaczyć na focie poniżej:

DSC_9035

Wspaniały, prawda? 🙂

W tym czasie w obozie były zajęcia z podstaw pierwszej pomocy. Po południu dowiedzieliśmy się, co robić w przypadku m.in. złamania, poparzenia czy zatrucia. Ta wiedza przydała nam się wieczorem – wtedy odbyła się symulacja ratownicza. Co prawda, nie wszyscy potraktowali ją poważnie (kiedy jeden z symulantów zemdlał, część mojego zespołu położyła się na ziemi koło niego), ale większość chorych została opatrzona poprawnie. W miarę poprawnie przynajmniej. Po symulacji przyszedł czas na sen…

…ale nie długi. Alarm zaczął się koło drugiej. Zostaliśmy podzieleni na dwa zespoły i każdy z nich poszedł szukać swojego spadochroniarza. Szliśmy trasą wyznaczoną azymutami i wszystko byłoby dobrze, gdyby Świder nie pomylił się przy wyznaczaniu jednego z azymutów. Moja ekipa nikogo nie znalazła, więc wróciliśmy do obozu. Spadochroniarka nie przeżyłaby, gdyby sama z siebie nie wróciła do obozu. Drugiej ekipie na szczęście udało się uratować drugą spadochroniarkę, nie tracąc przy tym żadnego ze swoich ludzi.

Zresztą rano też zostaliśmy obudzeni wcześniej, niż to było planowane, ale ta historia zasługuje na osobny post, który możecie przeczytać tutaj.


Spodobał Ci się ten wpis? Udostępnij go na Facebooku!

Polub nas na Facebooku i obserwuj na instagramie, by nie przegapić kolejnych wpisów.

Informacje o Edzia

Programistka, która w wolnym czasie lubi biegać po lesie z karabinem. Nałogowo czyta powieści Stephena Kinga (i nie tylko) i pije herbatę. Jest wytrzymała, systematyczna i punktualna. Można o niej powiedzieć, że jest wzorową uczennicą, grzeczniutką i milusią. Ci, którzy tak mówią, nie widzieli jej z karabinem w ręku. Jeśli Cię nie lubi, lepiej uciekaj albo od razu skocz z mostu. Mistrzyni Photoshopa.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Harcerstwo, Relacje i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „O tym, jak zostaliśmy wilkami morskimi i o długopisie druida, czyli trzy dni z życia obozowicza

  1. Pingback: Operacja Lgiń 24 (relacji z obozu część kolejna) | Blog Niewidzialnych

Dodaj komentarz