Lubuska Republika Autonomiczna vs. Sułtanat Wielkopolski, czyli obozowe manewry 108WDS

Szósta rano. Słońce powoli wstawało nad lgińskim lasem, a nad moim uchem rozległo się niezbyt głośne (żeby nie obudzić innych w namiocie) „Burza! burza! burza!”. Alarm nocny. Czas wstawać i spakować się na trzydniowe wyjście w las, to znaczy wziąć cały sprzęt, który może się podczas tak długiego pobytu w terenie przydać. Czas: im krócej, tym lepiej. Tak zaczęły się nasze obozowe manewry.

DSC_8796

Kiedy już gotowi staliśmy przed namiotem, dowództwo przedstawiło nam zarys sytuacji. Szczegółowe informacje zostały nam przekazane w dwustronnym Poradniku dla sił zbrojnych Lubuskiej Republiki Autonomicznej. W skrócie: my (LRA) walczymy z Sułtanatem Wielkopolskim. Trzecią stroną konfliktu jest ultrakonserwatywne Arcyksięstwo Dolnośląskie, chwilowo nie obierające żadnej ze stron.

25_08_2015__19_47_01

Na początku naszej misji na wrogich terenach tego obrzydliwego, tfu, Sułtanatu Wielkopolskiego działaliśmy jako rozpoznanie. Bo, wiadomo, najpierw trzeba wiedzieć, kogo i gdzie się atakuje. Helikopter zrzucił nas na ziemie wroga i pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, było założenie bazy (na końcu posta znajduje się mapka z zaznaczoną bazą i najważniejszymi punktami manewrów). Nasza baza była w postaci szałasu tak dobrze ukrytego, że kilkakrotnie podczas manewrów sami nie potrafiliśmy go znaleźć, zwłaszcza po ciemku.

Pierwszym zadaniem od dowództwa było ograbienie Jednoosobowego Obserwatorium Wojskowego ze sprzętu, który może nam się podczas działań przydać. Miejsce obserwatorium było co prawda daleko od naszej bazy, ale zebraliśmy się szybko i udaliśmy we wskazane miejsce. Na nasze szczęście żołnierz wrogiego nam Sułtanatu na chwilę opuścił swoje obserwatorium i obrabowanie go z palnika i poncha nie sprawiło nam żadnych problemów. Ze zdobycznym sprzętem (plecaki zostały w bazie, więc Świder na szybko zmontował plecak z poncha i paracordu) udaliśmy się do bazy, a tam skontaktowaliśmy się z dowództwem.

Teraz mieliśmy iść po zrzut. Co najważniejsze, był to zrzut z jedzeniem. Tak! Nareszcie będziemy mogli zjeść śniadanie! Gdy zdobyliśmy pożywienie i zapakowaliśmy je do kolejnego chwilowego plecaka z polaru, dostaliśmy zadanie podsłuchiwania wroga na kanale P8. W tym samym czasie mieliśmy też, oczywiście, utrzymywać kontakt z bazą, co nie było łatwe, jako iż posiadaliśmy przy sobie tylko jedno radio. Czym prędzej udaliśmy się więc do naszego szałasu, by wyciągnąć drugie radio, a także by się posilić. W międzyczasie nasłuchiwaliśmy, co nadaje wróg. Z łącznością było ciężko, bo niby radia miały nadawać na odległości bardzo duże, w rzeczywistości jednak las i ukształtowanie terenu robiły swoje. Jedyne, co usłyszeliśmy, to coś o wiadomości koło sterty drewna przy głównej drodze na Radomyśl. I czas – za półtorej godziny. Nasze dowództwo twierdziło, że mamy zobaczyć, co tam jest, i przejąć to w razie potrzeby, zanim rzeczone półtorej godziny minie. Na nasze nieszczęście wspomniane drewno było pilnowane przez jednego strażnika. A rozkazy brzmiały: nie dopuszczać do kontaktów. Zauważył nas. Uciekliśmy w las.

Kiedy ukryci wśród drzew czekaliśmy na odpowiedni moment do wyjścia z powrotem na drogę, podsłuchaliśmy kolejne wiadomości na kanale P8 – tym należącym do wroga. Wiadomość, którą mieliśmy zobaczyć, przenieśli pod szlaban przy drodze wojewódzkiej 305. Było to co prawda bardzo daleko od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, ale po kontakcie z dowództwem ruszyliśmy tam szybkim krokiem. Wiadomość zawierała mapę z zaznaczonymi drogami i wartowników, którzy mieli tej drogi pilnować. Wartownika nie było tylko od 2 do 3. Ponadto w środku znaleźliśmy paczkę słodyczy i karteczkę z napisem „To dla Ciebie, Adrianku :*”. Uroczo.

Wróciliśmy do naszej szałasowej bazy na obiad. Po obiedzie postanowiliśmy odpocząć. Ze snu wyciągnęło nas wywoływanie przez radio. Czekał na nas kolejny zrzut i był to zrzut z drogimi rzeczami, więc mieliśmy się pośpieszyć. Szybko posprzątaliśmy po posiłku (jedzenie znalazło się w reklamówce wysoko na drzewie, by nie kusić dzikich zwierząt) i ruszyliśmy do akcji. Po przejęciu telefonu, GPS-a, wody i dużej ilości sznurka polipropylenowego, schowaliśmy się w krzakach. Musieliśmy po pierwsze schować ten sprzęt, a po drugie – nadać dowództwu zaszyfrowaną wiadomość o tym, czego dowiedzieliśmy się koło szlabanu. Do tego drugiego wykorzystaliśmy Księgę Szyfrów Prostych, którą dostaliśmy na samym początku. Zawierała ponad tysiąc pięćset szyfrów z rodziny GA-DE-RY-PO-LU-KI.

DSCF3465

Zaszyfrowaliśmy wiadomość, korzystając z jednego z nich, a potem zajęliśmy się pakowaniem sprzętu. Z telefonem i GPS-em nie było problemu. Wody trochę wypiliśmy i schowaliśmy po kieszeniach. Cały sznurek (a było go naprawdę dużo, tak z pięćset metrów) upchaliśmy w kieszeni Świdra. Świder postanowił pochwalić się tym dowództwu.

– Mam pół kilometra w spodniach.

– Metr to jakiś nowy narkotyk?

Śmiechliśmy.

Nowym zadaniem było zbadanie, co znajduje się w trzech punktach, których koordynaty dostaliśmy wcześniej. W skrócie – przemknęliśmy niezauważeni nad przepustem (punkt 1), zobaczyliśmy traktor (punkt 3) i malucha, który był centrum kulturowym Radomyśla (punkt 2). Ten maluch mijał nas na polnych drogach lgińskiego lasu jeszcze nieraz podczas tych manewrów. Podobnie traktor.

Zbliżała się osiemnasta. Byliśmy w terenie już od dwunastu godzin. Naszym przedostatnim zadaniem tego dnia było znalezienie miejsca, w którym na obszarze 25mx25m nie będzie drzew. Później myśleliśmy, że musimy koło tego miejsca czekać. Po dwóch godzinach okazało się, że jednak nie musimy. No cóż, bywa.

Przejęliśmy ostatni tego dnia zrzut i udaliśmy się w kierunku naszego szałasu. Myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni i niewystarczająco zachowywaliśmy ostrożność, w związku z czym przeciwnika zauważyliśmy dopiero jakieś 30 metrów przed nim, mimo iż aż tak ciemno nie było. Strzeliliśmy w jego kierunku kilka razy i uciekliśmy. Wciąż mieliśmy unikać kontaktów ogniowych. Wbiegliśmy w las i dopiero po jakichś dziesięciu minutach wznowiliśmy wędrówkę do bazy. Nikt nas już nie zauważył. Zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać.

W nocy mieliśmy też jedno zadanie. Wiązało się z brakiem wartownika od 2 do 3. Mieliśmy w tym czasie przygotować zasadzkę na kolejnego wartownika (Mirka). Problem polegał na tym, że nie mogliśmy go zastrzelić na drodze, żeby nie zostawić żadnych śladów krwi. Musieliśmy go wciągnąć do lasu. Naszym pierwszym pomysłem było skuszenie wartownika moimi kobiecymi wdziękami (hehe), zaciągnięcie go do lasu i zastrzelenie. Drugi pomysł był nawet lepszy – planowaliśmy zostawić na drodze słodycze (oświetlone wygranym od pana specjalsa światełkiem chemicznym), przywiązać do nich sznurek i sznurek poprowadzić głęboko w las. Do słodyczy dołączyliśmy karteczkę z napisem „Czekam na końcu sznurka, Mireczku ;)” i podpisem „Adrian :*”. Słodko, prawda?

Nastawiliśmy budzik na 1:30, zebraliśmy się szybko, ustawiliśmy zasadzkę i czekaliśmy. I czekaliśmy… I czekaliśmy… Oczywiście nie obyło się bez krótkiego podrzemywania. Tak już jest jak z zamkniętymi oczami widzisz dokładnie tyle samo, co z otwartymi. A wartownika wciąż i wciąż nie było. W końcu tuż po 4 dostaliśmy od dowództwa wiadomość, że tej nocy nikt nie wartował, taka impreza była. A nasza zasadzka była tak idealna! No cóż. Posprzątaliśmy wszystko i wróciliśmy do bazy. Na ocieplenie (to była dość zimna noc) zrobiliśmy sobie herbatę, a potem wróciliśmy do ciepłych śpiworków.

Rano dostaliśmy kolejny zrzut jedzenia i kolejne zadanie – zaatakować inne Jednoosobowe Obserwatorium Wojskowe, a siedzącemu w nim wartownikowi zabrać paszport i opaski na ramiona (które wskazywały przynależność do Sułtanatu Wielkopolskiego). Wartownika związaliśmy i zakneblowaliśmy, jednak pozostawiliśmy go przy życiu. Ciekawe, jak długim, jako iż był w środku lasu…

Po wykonaniu zadania mieliśmy przerwę na obiad do 15.

DSCF3462

Paszport Ryszarda Jeserce przydał nam się podczas popołudniowego zadania. Mieliśmy zakraść się do obozowiska Sułtanatu i wykraść z namiotu Sułtana jego notatnik. W przebraniu Ryszarda Jeserce (niebieskie opaski na rękach, paszport w kieszeni) poszłam ja. (W Sułtanacie Wielkopolskim jest naprawdę wielu transwestytów). Okazałam wartownikowi paszport, wartownik zaśmiał się ze śmiesznego obrazka i zapytał o cel wizyty. Powiedziałam mu, że idę do suszarni, bo według dowództwa namiot suszarniany znajduje się tuż obok namiotu sułtana. Miałam też przy sobie rękawiczki, które potem mogłam pokazać wartownikowi, jakby pytał, po co przyszłam. Wkradłam się do namiotu Sułtana i czym prędzej wzięłam wszystkie rzeczy, które, jak wtedy sądziłam, miałam wziąć, to znaczy gazetę dla nastolatek leżącą na jego łóżku, torebki herbaty leżące na podłodze i jakąś kartkę leżącą obok. Szybko wyszłam z namiotu, bo chyba byłam w nim już za długo. Typowego notatnika nigdzie nie zauważyłam, więc uznałam, że pewnie Sułtan notuje rzeczy w tej gazetce albo po prostu na kartce. Gdy wróciłam do obozowiska i skontaktowałam się z dowództwem, okazało się, że jednak wzięłam nie to, co trzeba. Musiałam czym prędzej wracać z powrotem do bazy Sułtanatu. Tym razem udałam, że wracam po słodycze i chwilę odpocząć. Wdałam się też w krótką rozmowę z wartownikiem, który był zainteresowany bliższymi kontaktami z Ryszardem Jeserce. To znaczy ze mną. Poczęstowałam go cukierkami, w zamian dostałam czekoladę i zaproszenie do namiotu Sułtana, by pobyć chwilę sam na sam. Wartownik pochwalił się, że notatnik Sułtana znajduje się pod łóżkiem, a gdy wyszedł na chwilę, zabrałam ten notatnik i chwilę później już byłam w drodze do naszej bazy. Wartownik na pewno bardzo tęsknił i cierpiał, ale trudno. Mieliśmy ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Z informacji znalezionych w notatniku Sułtana wynikało, że Sułtanat Wielkopolski zajmuje się przemytem narkotyków! A Arcyksięstwo Dolnośląskie narkotyków bardzo nie lubi. Ponadto Sułtan planował Langsamkrieg (!) na duże miasta Arcyksięstwa. Czyli mogliśmy starać się o jakiś sojusz z Dolnoślązakami. Musieliśmy mieć tylko jakiś lepszy dowód niż zapiski Sułtana, które mogły być przecież podrabiane. Nasze dowództwo podsłuchało jakieś kanały wroga i dowiedziało się, że niedługo przemytnik będzie szedł główną drogą z Radomyśla do Lginia. Mieliśmy zastawić na niego zasadzkę.

Zaatakowaliśmy go, gdy szedł po drodze, zaciągnęliśmy głębiej w las i zrobiliśmy mu zdjęcie aparatem, który dostaliśmy w międzyczasie w zrzucie. Przy okazji zobaczyliśmy jego karteczkę z napisem „PRZEMYTNIK” i paczki narkotyków w plecaku (jedna była z napisem „Amfa, 2/10”). Następnie wróciliśmy do naszej bazy, by zrobić sobie coś do jedzenia. Nasze danie opierało się na ryżu z sosem. Do niego wrzuciliśmy całą konserwę i pokrojonego w kostkę pomidora (tak! w zrzucie dostaliśmy pomidora!). Było pysznie.

Nagle dostaliśmy informację o zasadzce, którą mamy zrobić na oddział Sułtanatu Wielkopolskiego. Na ułożenie się do zasadzki mieliśmy zaledwie pół godziny, a samo dojście na miejsce to jakieś 10 minut. A my musieliśmy jeszcze skończyć jeść i posprzątać obozowisko! Na miejscu zasadzki byliśmy jakieś trzy minuty przed czasem i myśleliśmy, że za te trzy minuty będziemy atakować. Nie zdążyliśmy się do końca zamaskować (ja miałam zmytą farbkę maskującą, gdy szłam do obozu Sułtanatu) ani sprawdzić, czy nas z drogi nie widać. Leżeliśmy tylko w miarę cicho, czekając na wrogie wojska. Jednak one nie szły i nie szły. Ja, szczerze mówiąc, zaczynałam przysypiać (na swoją obronę mam bardzo mało snu w nocy). Po jakichś trzech rozmowach z dowództwem, czy ten oddział się przypadkiem nie rozmyślił czy coś (minęła prawie godzina od ogłoszonego wcześniej czasu), wreszcie ich zobaczyliśmy! Gdy pierwszy z nich znalazł się w naszym polu rażenia, nie czekając na nic więcej, zaczęliśmy strzelać. Puf, puf! Puf, puf! I w nogi. Ich było jakieś osiem razy więcej, nie mieliśmy szans. Tylko nadzieję, że co najmniej jeden z nich dostał. (Jak wróciliśmy, okazało się, że dostał. Sześć razy).

Teraz zostało nam tylko pójść po kolejny zrzut (z wodą, która nam się już kończyła) i dwa zadania na noc. Jedno mówiło – zniszczcie przepust (ten, który obczailiśmy pierwszego dnia) i linie wysokiego napięcia w Radomyślu. Drugie – udrożnić drogę niedaleko Radomyśla z przeszkód, które zostały na niej umieszczone. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak zniszczyć przepust i te linie, ale w końcu doszliśmy do tego, że w notatniku Sułtana był numer do wypożyczalni pojazdów wojskowych. Zadzwoniliśmy, udając Sułtana, i oni obiecali nam zniszczyć wszystko, co tylko chcemy, tylko trzeba to było zaznaczyć markerem. Świder poszedł i zaznaczył. Przy okazji udrożnił też tę drogę, którą mieliśmy udrożnić. Ja mogłam w tym czasie słodko spać.

Rano naszym pierwszym zadaniem było odebrać zrzut od łącznika. Tam też poszedł Świder. Ja zostałam w szałasie i zaczęłam pakować nasze rzeczy, bo za długo się zbieraliśmy za każdym razem. W pewnym momencie przez radio zaczął nadawać do mnie Świder.

– Zabiłem łącznika.

Co prawda wziął od niego cały zrzut, ale łącznik miał nam przekazać też kolejne zadania i powiedzieć, co się w ogóle dzieje w okolicy. To pierwsze dowództwo wysłało nam zaszyfrowane jednym z szyfrów prostych, a drugie poznamy, jak Świder zrobi 500 pompek. Za karę. Łączników się nie zabija. Jak już będziemy coś wiedzieć, z pewnością damy wam znać.

Kolejne zadanie polegało na przechwyceniu tego, co jeden z wartowników Sułtanatu nadawał morsem. Wzięliśmy wszystkie nasze rzeczy i poszliśmy na wyznaczone miejsce. Było nim obozowisko Sułtanatu. Okazało się, że o 13:10 z Lginia wraca Sułtan. Rozkaz od naszego dowództwa brzmiał – rozstrzelać (chciałoby się powiedzieć – zrobić to samo, co z łącznikiem. Ale w tym momencie dowództwo było na nas tak złe, że się powstrzymaliśmy od takich żarcików. No, prawie).

Założyliśmy zasadzkę i rozstrzelaliśmy.

Manewry się skończyły.

Było super. Polecam! 🙂

Mapa poglądowa ważniejszych miejsc:

mapka kopia

Na zakończenie piosenka o manewrach. Na melodię „Wehikułu czasu” Dżemu.

Pamiętam dobrze manewry w Lginiu
W rozpoznaniu było nas dwóch
Siódma rano ja z karabinem
Zamaskowany ja dobrze byłem

Ref. Tylko nocą na drogę pójść
Założyć zasadzkę, do Dysia pruć
To już minęło, te czujki, weź spójrz
Szesnaście osób nie powróci, nie powróci już, nie

W łączniku zostało coś z tamtych lat
Trzy gramy ołowiu, na piersi ślad
Gdy tak wspominam miniony czas
Wzrokiem zaglądam w ten lgiński las

Dużo bym dał, by łącznik żyć mógł
Wehikuł czasu to byłby cud
Mam jeszcze wiarę, odmieni się los
Paczkę dostanę, zrzut zrobi ktoś


Spodobał Ci się ten wpis? Udostępnij go na Facebooku!

Polub nas na Facebooku i obserwuj na instagramie, by nie przegapić kolejnych wpisów.

Informacje o Edzia

Programistka, która w wolnym czasie lubi biegać po lesie z karabinem. Nałogowo czyta powieści Stephena Kinga (i nie tylko) i pije herbatę. Jest wytrzymała, systematyczna i punktualna. Można o niej powiedzieć, że jest wzorową uczennicą, grzeczniutką i milusią. Ci, którzy tak mówią, nie widzieli jej z karabinem w ręku. Jeśli Cię nie lubi, lepiej uciekaj albo od razu skocz z mostu. Mistrzyni Photoshopa.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Harcerstwo, Relacje i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Lubuska Republika Autonomiczna vs. Sułtanat Wielkopolski, czyli obozowe manewry 108WDS

  1. Pingback: O tym, jak zostaliśmy wilkami morskimi i o długopisie druida, czyli trzy dni z życia obozowicza | Blog Niewidzialnych

Dodaj komentarz